Cyrki przed laty
Przegląd prasy. Wywiad ze śląskimi artystami cyrkowymi związanymi z cyrkiem od wielu lat. Artyści narzekają na niespełnione obietnice ZPR.
Wielkie plany i nadzieje sprzed lat i to co po nich zostało.
Był rok 1981. Piotr Buchcik występował akurat we Francji, gdy w telewizorze zobaczył, że w Polsce po ulicach jeżdżą czołgi. Postanowił nie wracać do kraju. Zostawił za sobą mieszkanie w Katowicach, wóz cyrkowy, arenę, oklaski. Od 20 lat mieszka w Osnabruck w Niemczech. Jest maszynistą w znanej firmie produkującej żywność. Czasem jeszcze jeździ na spotkania niemieckich żonglerów. Gdyby wrócił do Polski, dziś, w wieku 50 lat, na pewno dorabiałby do marnej emerytury.
Spotykam się ze starymi artystami cyrkowymi. Są rozżaleni… Cyrk jest stary jak świat, ludzie wciąż chcą nas oglądać, a my nie mamy żadnych możliwości, żeby się rozwijać! Nasz zawód skazany jest na wymarcie – zastanawia się Andrzej Pietrusiak pracujący od wielu lat przy tresurze wielbłądów.
Prymus w Julinku
Gdy do Kobylicy w Opolskiem przyjeżdżał cyrk, we wsi było święto. Mały Andrzej nie opuszczał żadnego przedstawienia. Kiedy w 1967 roku zdawał maturę, otwarto właśnie Państwowe Studium Cyrkowe w Julinku. Pietrusiak skończył szkołę jako prymus. Wyspecjalizował się w tresurze wielbłądów. Na pierwszy kontrakt pojechał do Stanów Zjednoczonych.
To był prawdziwy cyrk! Trzy areny, mnóstwo zwierząt, artyści z całego świata! Wywiady w gazetach, zdjęcia na okładkach, przyjęcia… – wspomina.
Budujemy rozrywkową potęgę
Do kraju ściągnęły go sentymenty i narzeczona. Polskie cyrki były wtedy państwowe i działały pod egidą Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych (ZPR).
W cyrku pracował inspektor areny, który sprawdzał czy temperatura odpowiednia, czy dziur nie ma w arenie. Do sezonu przygotowywaliśmy się w ogromnej hali szkoły w Julinku. Mieliśmy choreografów i scenografów. Nasza firma organizowała przeglądy dla kontrahentów zagranicznych, którzy wybierali do swoich cyrków nasze „numery”. Dzięki takim przeglądom jeździłem do Japonii, Francji, Norwegii i Szwecji – opowiada Pietrusiak.
Przed piętnastoma laty ZPR-y sprywatyzowały się i sprzedały cyrki prywatnym kontrahentom. Dziś spółka jest wydawcą gazet, właścicielem radia, salonów gier i kasyn.
Pracowaliśmy za parę groszy, żeby przedsiębiorstwo się budowało. Obiecywali, że powstaną domki jednorodzinne dla artystów. Wstrzymali podwyżki, bo potrzebne były pieniądze na nową halę sportową. Mówili, że będziemy rozrywkową potęgą, gdy zaczniemy sprowadzać artystów radzieckich, wyszkolimy ich w Polsce i wyślemy w świat – Pietrusiak uśmiecha się ironicznie. – Wzbogacili się dzięki naszej pracy, a teraz to, co wypracowaliśmy poszło w niebyt…
Nowa szkoła cyrkowa w Warszawie
31 sierpnia 1999 roku swoją działalność zakończyła szkoła w Julinku. W jej miejsce powstała Państwowa Szkoła Sztuki Cyrkowej w Warszawie. Obecnie uczy się w niej 30 osób. Szkoła jest czteroletnia, na podbudowie gimnazjum, kształci tylko w zakresie przedmiotów zawodowych. – Nie mamy internatu, więc do szkoły zdają głównie osoby z Warszawy i okolic – mówi Janusz Mitura, dyrektor placówki. – Nie mamy też tak wielkiej sali, przyrządów i rekwizytów, które pozwalałyby na ćwiczenie wieloosobowych, skomplikowanych numerów.
Teraz cyrkowego fachu ludzie chcą się uczyć głównie po to, aby dorabiać po pracy, występując w ulicznych przedstawieniach, popisując się żonglerką. Ci, którzy dziś występują w polskich cyrkach, to jeszcze przedstawiciele tak zwanej starej gwardii, która kończyła szkołę w Julinku, zdolni ludzie bez cyrkowego wykształcenia albo stosunkowo tani artyści zza wschodniej granicy.
W częstochowskim cyrku „Arlekin” od pięciu lat jako akrobatka pracuje 21-letnia Diana Wierbickaja z Ukrainy. – Dostałam się tu dzięki rodzicom. Tata był fakirem, ale nabawił się kontuzji. Mama była asystentką taty. Teraz rodzice jeżdżą ze mną – opowiada łamaną polszczyzną dziewczyna.
Herbatka w kempingu
Od kilku sezonów z częstochowskim cyrkiem związani są Dorota i Arkadiusz Túrk. Ich dom to kemping. W tym prawdziwym byli w tym roku tylko na Wielkanoc. – Teraz każdy artysta musi mieć swoje rekwizyty, prywatny domek kempingowy. Tylko obsługa techniczna mieszka w wozach. Przedstawiamy właścicielowi cyrku swoją propozycję i albo podpisuje z nami umowę, albo nie. Po sezonie dorabiamy na imprezach lokalnych i rodzinnych, na przykład na weselach – opowiada Dorota i podaje wizytówki: „Duet cyrkowy Túrk. Ekwilibrystyka, looping, taniec z wężami”.
Węże, pięć pytonów i jeden boa dusiciel, wygrzewają się w akwarium. Łóżko, kredens, stół, kanapa, firanki w oknie. Pani domu parzy herbatę. – Ludzie zazdroszczą nam takiego życia. A my zazdrościmy tym, którzy przyjeżdżają po pracy do domu, normalnego domu. Tutaj, w kempingu, jesteśmy zdani na własną pomysłowość. Nie mamy wody, prądu, a węże muszą przebywać w cieple. Musimy prosić miejscowych o pomoc albo uruchamiamy własny agregat – mówi Arkadiusz.
On skończył szkołę w Julinku, ona z zawodu jest weterynarzem. Dołączyła na arenie do męża, gdy usługi weterynaryjne zostały sprywatyzowane. – Kiedyś znowu trzeba będzie się przekwalifikować… – zamyśla się Arkadiusz. – Teraz sprzedajemy to, co potrafimy robić.
Co tam złamana szczęka!
Cyrkowe dobre czasy wspomina w Niemczech nie tylko Piotr Buchcik, ale także jego mama Ewa Spyt. Ewa wraz z siostrami Alicją i Lilią były akrobatkami. – Śnieg, deszcz, słońce, a my ciągle w drodze. Z jednej strony arena, z drugiej książka, bo przecież trzeba było wykształcenie zdobywać – opowiada 76-letnia dziś pani Ewa.
Pierwszego męża też miała cyrkowca. Zginął na arenie, gdy wykonywał salto. – Niewielu nas już zostało śląskich cyrkowych emerytów – wzdycha pani Spyt.
Należy do nich jest Małgorzata Głowacka, po drugim mężu Gryndzia, z Katowic Bogucic. – Pracowałam „pod kopułą”, byłam napowietrzną akrobatką. Występowałam bez żadnych zabezpieczeń na wysokości trzydziestu metrów! Dlaczego bez siatki? Bo z siatką to nie jest żadna akrobatyka – zaczyna swoją opowieść pani Małgorzata i opowiada, jak złamała szczękę, pokazuje sztuczny staw kolanowy.
– Zarobki były tak marne, że wstyd się przyznać. Ale ja kochałam tę ciężką pracę! Występowałabym w cyrku nawet za darmo! – zarzeka się pani Małgorzata. O dzisiejszym cyrku mówi, że to parodia.
Śląskie Wesołe Miasteczko. Namiot cyrkowy na 800 osób. W środku wieje chłodem. Widzowie usiądą na składanych krzesłach. Bilety po 30 złotych, dzieci wchodzą za darmo. Za bramkami kilkanaście kolorowych wozów. Klown z nagim torsem kończy toaletę. Wielbłądy drepczą na maleńkim wybiegu. – Teraz te zwierzęta mają jedynie zrobić na widowni dobre wrażenie. Arena jest twarda, więc nie mogą nawet klęknąć, bo sobie nóżki pokaleczą. Wiele złego napisało się o tresurze zwierząt w cyrku, a przecież my chcemy dla nich jak najlepiej. W Polsce przyjdą pod cyrk „zieloni”, poprotestują i pójdą do domu. Gdy w Austrii przychodzili do mnie obrońcy zwierząt, pytali, czy czegoś nie potrzebuję, przynosili jedzenie dla zwierzaków – wspomina Andrzej Pietrusiak.
Biznes się zwija
Ile cyrków działa dziś w Polsce? Tego nie wie nikt. – Jest kilka znanych z tradycjami, inne się tworzą i upadają. Ja jestem artystą cyrkowym i nie wstydzę się tego zawodu. Teraz do cyrku ludzie przychodzą z ulicy, bez kwalifikacji. Takie czasy. Ale mnie się to nie podoba – kwituje pan Andrzej.
Zbliża się godzina 13. Zaraz zacznie się przedstawienie. – Będzie może siedemset osób – przewiduje Julian Madej, jeden z dyrektorów „Arlekina”. – To dobry wynik – ocenia. – Rodzicom udaje się jednak wyciągnąć dzieci sprzed ekranów komputerów i telewizorów! Ale w długoterminowych prognozach dyrektor nie jest już optymistą. – Ten biznes raczej się zwija – przyznaje.