Fioletowe twarze gości: ruszył rollercoaster!
Gazeta Wyborcza. Zajęłam najgorsze miejsce - w ostatnim wagonie, tyłem do kierunku jazdy. Wstrzymałam oddech. Wszystko trwało półtorej minuty. Lecz zdążyła mi przelecieć przez głowy trwożna myśl: będzie jeszcze jedna pętla. <br />
Zajęłam najgorsze miejsce – w ostatnim wagonie, tyłem do kierunku jazdy. Wstrzymałam oddech. Wszystko trwało półtorej minuty. Lecz zdążyła mi przelecieć przez głowy trwożna myśl: będzie jeszcze jedna pętla.
Obecni byli przedstawiciele najwyższych władz samorządowych i trzech miast ościennych, inżynierowie, projektanci, budowlańcy. Atmosfera panowała podniosła, jak pół wieku temu, gdy generał Jerzy Ziętek oddawał pierwsze obiekty Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku (stawił się wnuk generała). Zaczęło kropić, lecz nawet niebo okazało się łaskawe i poczekało z burzą kilka godzin. Pierwszego dnia lata 2007 roku zdarzyła się bowiem rzecz na miarę starych, dobrych czasów. Otwarto rollercoaster.
Takiej atrakcji nie było nigdy w śląskim wesołym miasteczku. Do tej pory nie ma jej w całej Polsce – poza oczywiście Chorzowem. – Będzie magnesem, który przyciągnie młodzież i kolejne urządzenia – zapewniał Cezary Dominiak, prezes WPKiW. Karuzelnicy już wyczuli interes. W tegorocznym sezonie postawili dziesięć nowych maszyn, a w lipcu zwiozą jeszcze cztery. Od początku maja lunapark odwiedziło 60 tys. amatorów rozrywki, czyli o jedną trzecią więcej niż w zeszłym roku. Jeśli ta frekwencja się utrzyma, koszt kolejki górskiej zwróci się wcześniej niż po przewidywanych pięciu latach.
Przecięto wstęgę, potem był bankiet. Nikt jednak nie myślał zaglądać do namiotu z jadłem. Baliśmy się o żołądki. Najpierw przejażdżka.
Uspakajano nas. Budowa rollercoastera trwała rekordowo krótko – trzy miesiące, ale fundamenty wkopane są w głąb ziemi na ponad metr. Urządzenie nie wyszło prosto z fabryki, na takie spółki nie byłoby stać. Pochodzi z likwidowanego parku rozrywki w Anglii, ma 19 lat, ale sprawność gwarantowaną jeszcze przez lat co najmniej 10. I ani jednej starej śruby.
Kolejkę przetestował osobiście, gdy jeszcze stała w Anglii i drugi raz na miejscu w Chorzowie, sam prezes Dominiak. Wczoraj zachęcał zgromadzonych: – Kto się nie boi, niech wsiądzie do ostatniego wagonika tyłem do kierunku jazdy.
Podnosiliśmy się na duchu żartami: kto o tej kolejce powie światu, gdy spadniemy? Rollercoaster był wczoraj dostępny za darmo dla każdego (od dzisiaj zabiera 9 impulsów z karnetu, czyli kosztuje 9 zł), ale na pierwszą jazdę rzucili dziennikarzy.
Mieliśmy do wyboru sześć wagoników, w każdym po cztery miejsca. Zajęłam to najgorsze, polecane przez prezesa, przewidując, że drugi raz się nie odważę, a muszę dla rzetelności poczuć najwyższy poziom adrenaliny. Obok mnie zasiadł pan pod krawatem, rozwodząc się ze spokojem, na jakich on to kolejkach nie jeździł. – Co tam dwie pętle, 21 metrów w najwyższym punkcie – cedził lekceważąco. A ja z każdą sekundą czułam, jak odwaga gdzieś umyka, to miała być moja pierwsza jazda w życiu. – Czy na pewno jestem dobrze zapięta? – dopytywałam pracownika obsługi (wszyscy przeszkoleni, przeegzaminowani). Opróżniłam kieszenie, zostawiłam na peronie torebkę. Pan pod krawatem rzucił zadowolony, że mamy najlepsze miejsca. I… ruszyliśmy.
Najpierw terkot, łańcuch powoli wciąga pociąg na szczyt. Potem chwila ciszy. I nagle pisk z 24 gardeł, który nie milknie na końcowych dwóch ślimakach. Ja wstrzymałam oddech. Wszystko trwało półtorej minuty: spadamy, prędkość osiąga 70 km/h i do góry nogami. Zdążyła mi przelecieć przez głowę trwożna myśl: będzie jeszcze jedna pętla. Pamiętam twarz pasażera z naprzeciwka: cała fioletowa. Przypuszczam, że wyglądałam podobnie. Następną jazdę obserwowałam z peronu. Szczęśliwa i jednocześnie zazdrosna. 16-letni Tomek wyskoczył z fotela i pobiegł ustawić się ponownie w kolejce. – To jest mistrzostwo świata! – krzyczał do kolegów.