26.07.2013 00:00

Świat bez ryzyka

Na pierwszy rzut oka żyjemy w czasach wyjątkowo liberalnych, co skwapliwie podkreślają moderniści i na co psioczą tradycjonaliści. Wydawałoby się, że nastały złote czasy dla ludzkiej wolności. Jest to jednak tylko pewne złudzenie…

Udostępnij
Świat bez ryzyka

Rzeczy należące niegdyś do strefy tabu stają się nie tylko dozwolone, ale wręcz modne. Owoce niegdyś zakazane trafiają na sklepowe półki obok jabłek i ziemniaków. Staroświeckie
normy obyczajowe i przykazania religijne są otwarcie kontestowane, a jakiekolwiek ograniczenia wolności obywateli są od razu piętnowane. A przynajmniej robi się wszystko, żeby utrzymać takie wrażenie.

Państwo nadopiekuńcze

Mało które pojęcie z dziedziny nauk o państwie i prawie zrobiło taką karierę przez ostatnie dekady jak „państwo opiekuńcze”. >>Państwo, które opiekuje się obywatelem<< – teraz nikogo taka myślowa konstrukcja nie dziwi, choć jeśli się jej głębiej przyjrzeć, to jest ona czymś historycznie niezwykłym. Dorosły obywatel, owszem, wymaga od państwa wsparcia w takich sprawach jak bezpieczeństwo publiczne czy rozstrzyganie sporów sądowych, ale czy na pewno powinien oczekiwać opieki na takiej zasadzie, jak dziecko oczekuje opieki od rodziców?

Od opiekuńczości do nadopiekuńczości droga jest niedaleka, a praktyka pokazuje, że państwo opiekuńcze łatwo staje się nadopiekuńcze, czyli chroni obywatela przede wszystkim przed nim samym. Dobrym tego przykładem jest systematycznie poszerzany front walki z używkami – święcąca coraz większe tryumfy na świecie krucjata antynikotynowa czy bezwzględna walka polskich władz z – legalnym bądź co bądź – hazardem.

Jako argument padają niczym mantra słowa „zdrowie obywatela” i „zdrowie publiczne”. Na pierwszy rzut oka brzmi to dużo lepiej niż dawne argumenty nawiedzonych kaznodziejów, straszących Gniewem Bożym i ogniem piekielnym. Znowu jednak – tylko na pozór.

Zakorzenione w tradycyjnej, wypływającej z religii i moralności potępienie dla niektórych rozrywek jest podyktowane troską o rzecz w takim systemie wartości najważniejszą – zbawienie duszy. Można oczywiście nie podzielać tej wiary, ale trudno odmówić, że w obrębie danego systemu wierzeń taka troska jest uzasadniona i sensowna. Troska państwa o abstrakcyjne „zdrowie publiczne” już taka nie jest – bo trochę przypomina eugenikę, trochę pragmatyczną troskę hodowcy, by miał zdrową trzodę chlewną (tyle że, zamiast mięsa i mleka, dającą wysokie podatki). Taka troska wręcz uprzedmiotawia jednostkę ludzką. Analogia z hodowlą jest niezła, tym bardziej że współczesne hodowle przypominają bardziej zaawansowane linie produkcyjne niż swojskie gospodarstwa rodem z „Domku na prerii”. Wszystko podporządkowane jest tu pewnej efektywności – dzieci niech idą wcześniej do szkoły, by wcześniej pracowały i płaciły podatki, między innymi na „darmową” służbę zdrowia, która jest jednak bardzo droga, więc lepiej by ludzie nie chorowali – zabrońmy więc rzeczy niezdrowych, itd. itp. Walka o zdrowych obywateli posuwa się zresztą już do takich absurdów, jak ustawowy zakaz zdmuchiwania świeczek na torcie (to w Australii) bo ta czynność rozsiewa zarazki. Co będzie potem?

Himalaje i Coca-Cola
W walce o zdrowie publiczne jest jeszcze sporo do zrobienia. W chwili gdy piszę ten artykuł, wciąż rozbrzmiewają echa dwóch z pozoru absolutnie odmiennych spraw. Pierwsza to tragiczna wyprawa polskich himalaistów na Broad Peak, druga to nieudana

Udostępnij
Bartłomiej Dzik

Bartłomiej Dzik