Ks. Jan Lubomirski-Lanckoroński: wyścigi konne to nasza rodzinna tradycja [WYWIAD]
Przed wojną polskie konie liczyły się w międzynarodowych gonitwach, a wielka w tym zasługa Władysława Lubomirskiego, który prowadził hodowlę w Widzowie.
Łukasz Majchrzyk, Interplay.pl: Wyścigi konne kojarzą się z arystokracją, więc to zrozumiałe, że nie mogło księcia zabraknąć na otwarciu sezonu na Torze Służewiec?
Książę Jan Lubomirski-Lanckoroński: – To wydarzenie ważne dla mnie z powodów rodzinnych. Końmi przed wojną bardzo poważnie zajmował się mój pradziadek Władysław Lubomirski, który stworzył ponad sto lat temu najlepszą polską stajnię koni pełnej krwi angielskiej. Jego wierzchowce wygrywały praktycznie wszystkie najważniejsze gonitwy w Europie, w Baden-Baden, Sankt Petersburgu, Wiedniu. Świadectwa tych sukcesów częściowo nadal mamy wśród naszych pamiątek. Większość wygranych pieniędzy mój pradziadek przeznaczał dżokejowi.
Jak się okazuje, robił słusznie.
– To też była ciekawa postać. Nasz dżokej John Winkfild pochodził ze Stanów Zjednoczonych, ale ponieważ był czarnoskóry, to nie wolno mu było startować w ojczyźnie i jeździł w Europie, na czym skorzystaliśmy. Takie były wtedy czasy. Był jednym z ulubionych dżokejów pradziadka.
Skoro Władysław Lubomirski był pasjonatem koni, to pewnie też brał udział w zakładach?
– Mój pradziadek pasjonował się końmi i wszystkim, co z nimi związane, i często zakładał się z przyjaciółmi czy jego koń wygra gonitwę. Po jakimś czasie stało się to nudne, bo jego wierzchowce zawsze zwyciężały.
Pewnie nie znajdował wielu chętnych do zakładania się?
– Zdecydował się podnieść ryzyko. Mój dziadek wybrał pewnego ogiera i powiedział, że po połączeniu go z jego klaczą o imieniu Tempete, co można przetłumaczyć jako „burza”, „wichura” urodzi się koń, który po trzech czy czterech latach wygra najważniejsze europejskie gonitwy. Było to duże ryzyko, ale pradziadek założył się i to o dość duże, jak słyszałem w rodzinie, pieniądze. Świadectwem tego, że wygrał, jest statuetka z wyrytą inskrypcją „Temu, który wiedział”.
Państwo kontynuujecie rodzinne tradycje?
– Moja małżonka posiada bardzo ładną stadninę koni do jazdy rekreacyjnej w Szczawnicy. Sam od młodości jeździłem konno w Krakowie i okolicach. Bardzo to lubiłem i regularnie spędzałem w siodle około dziesięciu godzin tygodniowo. Do tego trzeba jeszcze było doliczyć czas na oporządzenie konia, bo porządny jeździec sam się tym zajmuje.
Zdarzały się husarskie szarże, czy raczej były to spokojne przejażdżki?
– Często jeździłem w teren, na okoliczne łąki i pola, a skoro miałem takie warunki, to pędziłem „ile natura rumakowi dała”. Dzisiaj w życiu bym tego nie powtórzył.
Prędkość maksymalna obniża się po założeniu rodziny?
– Zdecydowanie tak (śmiech). To samo dotyczy jazdy samochodem.
Skoro są takie piękne, rodzinne tradycje, a żona zajmuje się hodowlą koni, to może trochę kusi, żeby posiadać konie wyścigowe?
– Kusi, jednak to wymaga ogromnych nakładów czasu. Mój pradziadek poza muzyką kochał konie i znał się na nich. Ja, póki co, takiej wiedzy nie mam, choć czerpię ogromną przyjemność z bycia na Służewcu. Na razie nie planujemy wejścia w branżę wyścigową, działamy w nieruchomościach. Niemniej, mam regularny kontakt z wyścigami konnymi. Jestem członkiem Royal Enclosure w Royal Ascot, gdzie bywamy bardzo często i mamy okazję spotykać się z parą królewską: królem Karolem III i jego żoną Camillą, których znamy od ponad 20 lat. Mam nadzieję, że w tym roku zdrowie pozwoli monarsze na przybycie.
Inni przedstawiciele polskiej arystokracji lubią bywać na Służewcu?
– Muszę przyznać, że rzadko widuję kuzynów. Mam nadzieję, że to się zmieni, do czego będę ich namawiał z całego serca. W naszym pokoleniu ta tradycja gdzieś zanikła, ale większość naszych przodków jeździła konno. Mój pradziadek był pod tym względem wyjątkowy nawet na tle ludzi tamtych czasów, bo konie były jego pasją. Zajmował się tym z bratem Stanisławem, który kochał prędkość chyba jeszcze bardziej niż Władysław. Założył nawet pierwszą polską fabrykę samolotów o nazwie Awiata, która miała siedzibę niedaleko stąd.