Magdalena Donimirska-Wodzicka: Totalizator Sportowy uratował wyścigi konne w Warszawie
Jak wygląda biznes hodowli koni w Polsce? Dlaczego trudno cokolwiek planować, jeśli prowadzisz hodowlę koni? Jak wyglądało przejęcie Stadniny Koni Moszna? Jak ocenia organizację Wielkiej Warszawskiej? Jak ocenia pracę Totalizatora Sportowego na rzecz Toru Służewiec, którego spółka jest dzierżawcą? Jakie zmiany zaszły na Torze Służewiec w ostatnich latach? O tym wszystkim i nie tylko porozmawialiśmy z prezes Stadniny Koni w Mosznej, Magdaleną Donimirską-Wodzicką.
Bartosz Burzyński [Interplay]: Skąd wzięła się w pani pasja i miłość do koni oraz hodowli?
Magdalena Donimirska-Wodzicka [prezes Stadniny Koni Moszna]: Mój dziadek w latach 50. był krótki czas dyrektorem Stadniny Koni w Pępowie. Sama z końmi jestem związana od 12. roku życia. Zaczynałam na Torach Wyścigów Konnych we Wrocławiu, gdzie uczyłam się jazdy konnej pod okiem pana Wróblewskiego. Następnie jeździłam w WKS Śląsk Wrocław, by wreszcie trafić na praktykę do Mosznej, gdzie doskonaliłam swoje jeździeckie umiejętności. Wówczas nie przyszło mi do głowy, że 15 lat później trafię tam w charakterze prezesa spółki.
Właśnie, proszę opowiedzieć, jak do tego doszło?
Znałam Stadninę Koni Moszna z okresu, gdy trenowałam jeździectwo. Wówczas był tam znakomity szkoleniowiec, Hubert Szaszkiewicz, który prowadził takich zawodników jak Zygmunt Rozpleszcz, Krzysztof Kordysz, czy Rudolf Mrugała. Proszę mi wierzyć, że to była ówczesna śmietanka jeźdźców, jeśli chodzi o skoki przez przeszkody. Sama wtedy po praktyce wyjechałam z kraju i po powrocie do Polski zaczęłam pracę w firmie Laktopol. Pewnego dnia przeczytałam ogłoszenie w gazecie, że udziały Stadniny w Mosznej są wystawione na sprzedaż przez Agencję Własności Rolnej Skarbu Państwa.
Wspomnienia powróciły?
Tak, zainteresowałam się ofertą jednak Spółka w 2001 roku była w dramatycznym stanie, na granicy upadłości. Brak maszyn, ogromne długi… Mimo to hodowla koni pozostawała w dobrym stanie. Udało mi się wówczas namówić właściciela spółki Laktopol, by zainwestować w udziały w Mosznej. I tak się stało, co ważne do dziś Laktopol jest głównym udziałowcem Stadniny obok firmy Polindus.
Domyślam się, że pierwsze lata, by postawić spółkę na nogi były bardzo trudne?
Zdecydowanie. Powiem szczerze, że Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa wystawiając spółkę na sprzedaż w 2001 roku kierowała się desperacją z uwagi na widmo likwidacji Spółki. Firmie groziła bowiem upadłość. Pierwsze 10 lat, gdy zaczęłam zarządzać w Mosznej, były niezwykle trudne. Z perspektywy czasu trzeba przyznać że udało się nam przetrwać jako jednej z niewielu sprywatyzowanych wówczas w Polsce stadnin i praktycznie od 1995 roku działamy w niezmienionym kształcie, słynąc z hodowli koni sportowych oraz koni wyścigowych.
Czym się zajmuje obecnie SK Moszna, ponieważ ze strony można wyczytać, że Wasza oferta jest bardzo szeroka?
Szeroka oferta wynika z tego, że musimy szukać nowych źródeł dochodów. Nie możemy jako prywatna firma liczyć na pomoc państwa. Stąd dywersyfikacja i szukanie nowych źródeł pieniędzy. Powiem szczerze, że w lecie obozy jeździeckie przynoszą nam spore przychody, ponieważ mamy już wyrobioną markę na tym polu.
Ile osób pojawia się na takich obozach?
Teraz możemy mówić już o około 300 dzieciach, które uczą się u nas jeździć konno latem. Tym samym trzeba się spieszyć z zapisami, ponieważ na przełomie marca i kwietnia mamy pełne obłożenie. Obozy są więc bardzo popularne od wielu lat, gdyż prowadzimy je już 15 lat.
Moszna to jednak nie tylko konie, gdyż mamy również produkcję roślinną, czyli uprawy zbóż. Prowadzimy także hodowlę krów, która także przynosi nam przychody z których możemy utrzymywać konie. Tym samym mamy jakby „trzy nogi”, na których opiera się Spółka – hodowle koni i krów oraz produkcję roślinną.
Odnoszę wrażenie na podstawie naszej rozmowy, że mówimy o trudnym i specyficznym biznesie?
Trudnym, ponieważ hodowla koni w Polsce nie jest specjalnie dochodowym zajęciem. Wychodzenie na zero świadczy o dużych zdolnościach managerskich osoby zarządzającej. Należy pamiętać że każda hodowla – koni czy krów to praca po 24h na dobę przez siedem dni w tygodniu. Konie muszą codziennie m.in.. zjeść, wyjść i nie interesuje ich, że są święta, czy niedziela. Nie można zatem wrócić po pracy o 17:00 do domu i zająć się życiem prywatnym. Potrzeba ludzi do pracy, którzy są pasjonatami a nie osób przypadkowych z łapanki. Tymczasem obecnie, tak jak w innych branżach, brakuje odpowiednich osób do pracy. Oczywiście, by ich zachęcić, trzeba im dobrze zapłacić, bo co zrozumiałe, nikt nie będzie pracował w weekendy i święta za kiepskie wynagrodzenie. Koszty zatem są ogromne, a przychody nieregularne.
Dlaczego przychody są nieregularne?
Podam panu prosty przykład. Posiada Pan konia, który z uwagi na swoje wyszkolenie jest wart we wtorek 100 000 złotych. Planuje pan jego sprzedaż w piątek, ale nagle ten koń w środę doznał kontuzji, co oznacza, że jest wart zero złotych. Ba, nawet pan musi ponieść koszty, by tego konia wyleczyć. Tak naprawdę w tym biznesie nie można nic zaplanować.
Naprawdę nie znam nikogo kto się na koniach dorobił wielkiego majątku. Jest nawet taki kawał, jak hodując konie zostać milionerem ? Najpierw trzeba było być miliarderem.
Nie możemy nie wspomnieć o ostatnich wydarzeniach, ponieważ 25 września na warszawskim Torze Wyścigów Konnych Służewiec odbyła się 109. edycja Wielkiej Warszawskiej, prestiżowego wydarzenia w rankingu wyścigów konnych w Polsce. Jak ocenia Pani organizację eventu?
Od kilku lat organizacja dużych dni wyścigowych bardzo różni się od tego, co było kiedyś. Przede wszystkim obecnie wydarzenia są świetnie rozreklamowane. A oferta dla przychodzących na wyścigi gości bardzo urozmaicona. Totalizator zainwestował znaczne środki w remont infrastruktury w tym trybun dla publiczności i innych pomieszczeń, jeszcze kilka lat temu lat temu tego nie było. Wcześniej na wyścigi przychodziło raczej wąskie grono osób związanych z wyścigami i niewiele poza nimi. Obecnie organizator stara się zainteresować wyścigami szersze grono osób, co uważam, że jest znakomitym ruchem.
Dlaczego?
Ludzie dostają bowiem znakomitą alternatywę na spędzenie weekendu aktywnie i na świeżym powietrzu. Ważne jest by budować modę na konie i wyścigi na czym może skorzystać całe środowisko. Obecnie wiele jest ośrodków jeździeckich i wiele osób uprawia jazdę konną, jednocześnie znakomita większość z nich nigdy nie była na wyścigach. Pomysł poszerzania mody na wyścigi wśród ludzi w inny sposób związanych z końmi uważam za bardzo dobry. I co najważniejsze, jak już ktoś zdecyduje się kupić bilet i przyjść raz na wyścigi, to raczej wróci na tor, bo wyścigi to emocje, które zostają z nami na długo.
Nie wszystkim podoba się podział na strefy, jednak tak funkcjonuje cały świat. Jak chce się mieć lepsze miejsce, to niestety trzeba więcej zapłacić. Nie można się na to obrażać. W Anglii, czy Francji też tak to funkcjonuje. Zresztą to nie tylko wyścigi konne, ponieważ przykładowo na piłkę nożną, czy koszykówkę również sprzedaje się bilety tańsze i droższe.
Wyścigi muszą iść z duchem czasu. Kilkadziesiąt lat temu było łatwiej zdobyć publiczność bo ludzie nie mieli tylu różnych opcji rozrywki. Szli na Służewiec, spędzić czas w weekend, bo nie było centrów handlowych, wyjazdów „last minute” gier komputerowych itp. Dziś trzeba wybrać spośród wielu różnorodnych wydarzeń sportowych, kulturalnych, czy muzycznych. Z tego powodu uważam właśnie, że organizator idzie w dobrą stronę propagując wyścigi w szerokim gronie, czego zresztą widzieliśmy efekt na trybunach na Wielkiej Warszawskiej.
Jak ocenia Pani pracę Totalizatora Sportowego na rzecz Toru w Służewcu, którego jest dzierżawcą od 2008 roku, a także samego propagowania wyścigów konnych w naszym kraju?
Przede wszystkim trzeba powiedzieć wprost – Totalizator Sportowy uratował wyścigi konne w Warszawie. Gdyby nie przejął dzierżawy na Służewcu, prawdopodobnie nie mielibyśmy obecnie żadnych wyścigów w stolicy.
Jeśli chodzi o propagowanie wyścigów, praca organizatora, czy Totalizatora Sportowego stoi na najwyższym poziomie, o czym świadczy fakt, że na Wielkiej Warszawskiej pojawiło się 18 000 osób. Starzy bywalcy wyścigów mówią, że kiedyś było jeszcze więcej, ale tak jak mówiłam pamiętajmy kiedy to było. Wówczas wyścigi były jedyną atrakcją. Dziś trzeba nawet rywalizować z centrum handlowym, do którego młodzież lubi się udać, by spędzić wolny czas.
Tym samym 18 000 widzów na Wielkiej Warszawskiej jest na pewno bardzo dobrym wynikiem. Trzeba to bardzo docenić, ponieważ sporo rzeczy zostało zrobionych z punktu reklamy, by osiągnąć taki wynik. Cieszy również, że wśród tych osób było sporo młodych ludzi.